Początek XXI wieku był dla mnie mało udany. Prawe
biodro zapadło się na tyle, że chodziłam z kulą, a i
tak bolał każdy krok. Do tego moja choroba nasiliła
się i trzeba było podnieść dawkę sterydów, co
sprawiło, że utyłam i stałam się niemrawa. Mimo tego
udzielałam się towarzysko. Mieszkałam wtedy znów w
Krakowie. Choć byłam samotna i mało kto chciał mnie
wtedy zapraszać na przyjęcia, zdarzały się imprezy,
jakie wnosiły radość w moje smętne wtedy życie.
Na jednym z takich spotkań poznałam pewnego mężczyznę.
Opowiadałam wtedy wszystkim, jak męczące jest dla
mnie poruszanie się po schodach i w ogóle jakakolwiek
aktywność, ale robiłam to w wesoły sposób, więc nikt
się specjalnie nie przejął moim zmartwieniem.
Wróciłam do domu taksówką i smacznie zasnęłam.
Nazajutrz bladym świtem zadzwonił telefon.
- Dzień dobry. Poznaliśmy się wczoraj u Jacka,
pamiętasz? Słuchaj, czy nie chciałabyś ze mną
zamieszkać. Ja bym się tobą opiekował, pomagałbym ci.
- Dzień dobry - odparłam nieco jeszcze zaspana. To
miłe, ale ja nie wiem nawet, jak się pan nazywa.
- A jakie ma znaczenie, jak się nazywam - odparł
dzwoniący, nieco poirytowany moją odpowiedzią.
W istocie - pomyślałam - jakie ma znaczenie nazwisko,
skoro gość ma poważne zamiary. Poprosiłam grzecznie,
by zadzwonił później, bo muszę to przemyśleć. Tak
naprawdę chciałam dowiedzieć się od naszych wspólnych
znajomych, kto to właściwie jest.
Następne wydarzenia potoczyły się z prędkością
śniegowej kuli na alpejskim zboczu. Celowo użyłam tej
przenośni, albowiem owym odważnym i stanowczym
mężczyzną był alpinista i taternik,
Lucjan Saduś.
Nie minął tydzień, jak zamieszkaliśmy razem
i spędzili następne 14 lat nie rozstając się na dłużej
niż kilka dni. On miał wtedy 61 lat, ja 45.
Nasz związek był dość dynamiczny i nie da się w żadnym
razie powiedzieć, że trawiła nas nuda. Lucjan był
nadzwyczajną osobowością, pełną jednak psychologicznych
krzywizn, skłonności do nadużywania i głęboko
skrywanej emocjonalności. Mimo tego życie u jego boku
uważam za niezwykle udane i cenne. Byłam dumna z jego
osiągnięć wspinaczkowych, imponował mi poczuciem humoru
(nieco zgryźliwym), pracowitością, lojalnością,
wiernością i bezgranicznym oddaniem. Najwspanialsze
lata spędziliśmy w Moczydle, gdzie razem dźwigaliśmy
z ruin nasz kamienny domek.
Nasz ślub odbył
się w Urzędzie Stanu Cywilnego w Książu Wielkim, 23
października 2003 roku.
W ostatnich latach
życia Lucjan chorował, co w jego przypadku było dość
upokarzające, bo był człowiekiem nadzwyczaj silnym
fizycznie, wytrzymałym, niezależnym i dumnym.
Konieczność zdawania się na mnie we wszystkich
życiowych czynnościach mocno mu doskwierała.
Opiekowałam się nim najczulej jak potrafiłam. Aż do
końca był w domu, w Moczydle.
Zmarł, trzymając
mnie za rękę. Miał 75 lat. Był 2014 rok, kwiecień.
Pochowano go w Wielki Piątek na wiejskim cmentarzu w
Mieronicach. Leżą tam moi najbliżsi.
Czytaj o kolejnym ślubie.