Byliśmy parą twórczych, zapracowanych ludzi.
Chcieliśmy zrobić coś ciekawego. Coś, czym ludzkość
też byłaby zaciekawiona.
Ślub nie był nam do tego potrzebny, ale przydał
się do innych zadań. Może dlatego miałam do
uroczystości pewien dystans.
Mimo skłonności do egzaltacji i nieustannej potrzeby
robienia czegoś nowego, w głębi duszy najbardziej
chciałam być gospodynią domową. Mieć swoją kuchnię,
garnki, rośliny na oknie i książki na półkach. Nawet
pierwszą w życiu wizytówkę taką sobie zrobiłam:
Zdzisława Zegadłówna, gospodyni domowa.
Było to ówcześnie czymś śmiesznym i mało kto doszukał
się w tym filozoficznego dna. Może nie ta klientela.
Mieszkałam wtedy w Warszawie, a tam ktoś inny niż
zabiegany artysta uchodził za nieudacznika.
Byłam już wtedy autorką zbioru wierszy, sporo też
pisałam do młodzieżowej prasy, mogłam sobie więc
pozwolić na taką ekstrawagancję. Bycie kurą domową
tylko ubarwiało mój status. Tym bardziej, że wkrótce
wyszłam za mąż za poetę i edytora - Mieczysława
Mączkę.
Poznaliśmy się po publikacji kolejnego mojego wiersza
w miesięczniku "Radar". Wtedy napisał do mnie pan
redaktor z Warszawy, właśnie Mieczysław. Odpisałam
grzecznie, że nie uskładałam jeszcze tylu słów, by
stworzyły drugą książeczkę, ale że planuję się
rozwijać, uczyć, studiuję jeszcze (drugi rok filologii
polskiej na UJ), a pisanie traktuję poważnie, ale
dorywczo.
Od zawsze miałam skłonność do rozpisywania się, więc
przy okazji zahaczyłam o tuzin wątków, jakie wydały
mi się ciekawe przy okazji. Odpowiedź przyszła na
czerpanym papierze. List kończył się zdaniem:
Pani
Zdzisławo, coś mi mówi, że będzie pani moją
żoną.
I tak właśnie się stało. Choć nie od razu, nie
romantycznie i nie z rozmachem. Ale o czym innym
mogła marzyć Krupska u boku Lenina?
Mój pierwszy ślub odbył się w Warszawie, w USC na
Woli, 29 stycznia 1979 roku. Ślubu udzielał pan o
nazwisku Figiel. To była słynna zima stulecia.
Skromny poczęstunek dla nielicznych, choć bardzo
serdecznych gości, był w małej restauracji w Zalesiu
Górnym.
Małżeństwo to przetrwało do 1997 roku i zakończyło
się rozwodem. Wcześniej jednak chwiało się w posadach,
kilka razy runęło z hukiem. Coś tam kleiliśmy, coś
lepili, ale nie wychodziło, bo kulawe było od początku.
Jak każdy związek, moje pierwsze małżeństwo miało
sporo mankamentów, co zdarza się na każdym kroku,
ale były też zalety. Pierwsze 10 lat naszego
małżeństawa było nadzwyczaj ciekawe, na swój sposób
udane. Pełne podróży, wspólnej pracy, podobnych
pasji, ale i moich chorób, przeprowadzek,
dramatycznych upadków i szczęśliwych wzlotów. Bardzo
wiele się nauczyłam w tym czasie i przeżyłam dużo
pięknych chwil. Tak staram się ten czas zapamiętać,
bo przecież było to moje życie, dobre życie i nie
warto z powodu ludzkich ułomności wyrywać tysiące
kartek z kalendarza i puszczać je z wiatrem. Choćby
dlatego, że nie da się tego czasu przeżyć raz jeszcze
ale inaczej. Kto wie zresztą, czy lepiej.
Czytaj o kolejnym ślubie.