MOJE ŚLUBY
Od zawsze chciałam być żoną. Nie ciekawiły mnie randki, bo spacerowanie i wysiadywanie w kawiarni szybko mnie nudziło. Chciałam, by było jak u jak Lenina i Krupskiej. Coś razem robić, mieć wspólny cel, najlepiej rewolucyjny, ale z braku rewolucji w czasach mojej młodości zadowoliłam się pomniejszym przewrotem i potrzebowałam do tego wspólnika.

Byliśmy parą twórczych, zapracowanych ludzi.


Chcieliśmy zrobić coś ciekawego. Coś, czym ludzkość też byłaby zaciekawiona.




Ślub nie był nam do tego potrzebny, ale przydał się do innych zadań. Może dlatego miałam do uroczystości pewien dystans.

Mimo skłonności do egzaltacji i nieustannej potrzeby robienia czegoś nowego, w głębi duszy najbardziej chciałam być gospodynią domową. Mieć swoją kuchnię, garnki, rośliny na oknie i książki na półkach. Nawet pierwszą w życiu wizytówkę taką sobie zrobiłam: Zdzisława Zegadłówna, gospodyni domowa. Było to ówcześnie czymś śmiesznym i mało kto doszukał się w tym filozoficznego dna. Może nie ta klientela. Mieszkałam wtedy w Warszawie, a tam ktoś inny niż zabiegany artysta uchodził za nieudacznika.

Byłam już wtedy autorką zbioru wierszy, sporo też pisałam do młodzieżowej prasy, mogłam sobie więc pozwolić na taką ekstrawagancję. Bycie kurą domową tylko ubarwiało mój status. Tym bardziej, że wkrótce wyszłam za mąż za poetę i edytora - Mieczysława Mączkę.

Poznaliśmy się po publikacji kolejnego mojego wiersza w miesięczniku "Radar". Wtedy napisał do mnie pan redaktor z Warszawy, właśnie Mieczysław. Odpisałam grzecznie, że nie uskładałam jeszcze tylu słów, by stworzyły drugą książeczkę, ale że planuję się rozwijać, uczyć, studiuję jeszcze (drugi rok filologii polskiej na UJ), a pisanie traktuję poważnie, ale dorywczo.

Od zawsze miałam skłonność do rozpisywania się, więc przy okazji zahaczyłam o tuzin wątków, jakie wydały mi się ciekawe przy okazji. Odpowiedź przyszła na czerpanym papierze. List kończył się zdaniem: Pani Zdzisławo, coś mi mówi, że będzie pani moją żoną. I tak właśnie się stało. Choć nie od razu, nie romantycznie i nie z rozmachem. Ale o czym innym mogła marzyć Krupska u boku Lenina? Mój pierwszy ślub odbył się w Warszawie, w USC na Woli, 29 stycznia 1979 roku. Ślubu udzielał pan o nazwisku Figiel. To była słynna zima stulecia. Skromny poczęstunek dla nielicznych, choć bardzo serdecznych gości, był w małej restauracji w Zalesiu Górnym.

Małżeństwo to przetrwało do 1997 roku i zakończyło się rozwodem. Wcześniej jednak chwiało się w posadach, kilka razy runęło z hukiem. Coś tam kleiliśmy, coś lepili, ale nie wychodziło, bo kulawe było od początku. Jak każdy związek, moje pierwsze małżeństwo miało sporo mankamentów, co zdarza się na każdym kroku, ale były też zalety. Pierwsze 10 lat naszego małżeństawa było nadzwyczaj ciekawe, na swój sposób udane. Pełne podróży, wspólnej pracy, podobnych pasji, ale i moich chorób, przeprowadzek, dramatycznych upadków i szczęśliwych wzlotów. Bardzo wiele się nauczyłam w tym czasie i przeżyłam dużo pięknych chwil. Tak staram się ten czas zapamiętać, bo przecież było to moje życie, dobre życie i nie warto z powodu ludzkich ułomności wyrywać tysiące kartek z kalendarza i puszczać je z wiatrem. Choćby dlatego, że nie da się tego czasu przeżyć raz jeszcze ale inaczej. Kto wie zresztą, czy lepiej.

Czytaj o kolejnym ślubie.

Podpisywanie cyrografów nigdy nie było moją specjalnością, ale po latach stało się nawykiem.


Nigdy niczego nie żałowałam, nawet jeśli nie wszystko było spełnieniem marzeń.

Cieszył mnie fakt zamążpójścia, choć zdawałam sobie sprawę z konsekwencji.

Ale wtedy rozpierała mnie radość, chęć twórczego działania. Potrzebowałam zmian.