...członkami rodziny. Nie tylko ludzkiej, ale przede wszystkim tej złożonej z innych zwierząt, współżyjących na naszym wspólnym skrawku ziemi.
Najpierw była to ukochana suczka Lucjana - Cizia vel Masza. Owczarek niemiecki bez ogona. Była z Lucjanem od szczenięcia - ktoś mu ją zostawił na tydzień, ale nigdy po nią nie wrócił. Przez pierwszy miesiąc nie wychodziła z samochodu, bo uważała, że rozumni ludzie, a za takich nas miała, nie pozostaną dłużej w tak strasznym miejscu. Masza była niezwykle inteligentna, ruchliwa, sprytna i chętnie się uczyła.
Mieszkała z nami do końca swych dni. Zmarła na raka sutka. Jej odejście było dla nas wielką traumą.

Najbardziej lubiła siedzieć przy stole i pić kawę z filiżanki.

Wystarczyło zwołać: kawa! i już była gotowa.

Uśpiono ją podczas siarczystych mrozów i nie dało się jej pochować na naszym "cmentarzu" zwierząt domowych. Trzeba ją było utylizować. Owinęliśmy ją w białe prześcieradło. Chwila, kiedy zabierał ją samochód wraz z innymi martwymi zwierzętami, pozostała w naszej pamięci na zawsze.

DINGO


Wkrótce po naszym osiedleniu się tutaj, dołączył do nas Dingo, pies sąsiadów. Tak się zakochał w Maszy, że swoich dobrych właścicieli porzucił z dnia na dzień i przesiedlił się do nas na zawsze.
Dingo był przeciwieństwem Maszy. Flegmatyczny, ociężały i z pewnym trudem kojarzący, ale rozważny, wierny i oddany. Bez hauknięcia tolerował zwariowaną, niewdzięczną i nadpobudliwą żonę. Wybaczał jej też liczne ciąże mnogie i pałętające się potem po domu szczenięta.
Był jej tak oddany i tak od niej uzależniony, że kiedy poszlismy z nią do weterynarza, a on spostrzegł, że jej nie ma w domu, gotów był wyskoczyć z drugiego piętra przez okno. Bez niej nie radził sobie mentalnie.

Potomkowie Maszy i Dinga byli bardzo ładni i tylko jeden trafił się niemal bez ogona. Był potężny, miał gęste, długie futro i ten brak ogona w niczym mu nie przeszkadzał. Wszystkie znalazły kochających je właścicieli.
Masza i Dingo byli nierozłączni i dożyli razem późnej psiej starości. Masza odeszła pierwsza, a wkrótce za nią zrozpaczony Dingo.

CYGAN

Z żalem oddaliśmy go znajomym. Miał tam dobre warunki, był sam na podwórku. Dożył u nich do późnej starości.

Kiedy zmarł mój stryj, mieszkający w Kowalowie Dolnym, zabraliśmy jego psa. A raczej to pies się zabrał do nas. Jeździliśmy go karmić, ale jemu pilnowanie pustego podwórka nie podobało się ani trochę, więc pewnego dnia pobiegł za naszym samochodem. Otwarliśmy drzwi, a on wskoczył, jakby cełe życie właśnie tak się przemieszczał.
Miał na imię Cygan. Bardzo go lubiliśmy. Obawialiśmy się, że ucieknie, ale jemu to do głowy nawet nie przyszło. Uważał się za głównego stróża. Pech chciał, że dokładnie tak samo rozumował Dingo, jaki też dopiero co u nas zamieszkał. Dochodziło do bitew i starć takich, że ściany poznaczone były krwią, a psi dżentelmeni tygodniami chodzili z pogryzionymi uszami, zwisającymi łapami i wydartą sierścią.

AZOR

Po śmierci Maszy i Dinga podwórko opustoszało. Wzięliśmy więc ze schroniska psa, jaki wydał nam się kopią Maszy. Nazwaliśmy go Azor.
Przez pierwsze dni zachowywał się jak psi anioł. Po kilku dniach zaczęły znikać kury. Zauważyliśmy, że nasz Azorek ma w pysku pierze. Próba odgrodzenia kur niczego nie dała - był tak zwinny i zdeterminowany, że przeskakiwał każde ogrodzenie. Kaganiec zrzucał jednym ruchem pyska. Co gorsze, łowił też kury sąsiadów.

Mimo tego był sympatycznym, towarzyskim i przywiązanym psiakiem. Ale nie nadawał się na wieś. Pojechał do naszych przyjaciół mieszkających w podwarszawskim nowoczesnym osiedlu, gdzie nie ma kur, a domostwa wyglądają jak twierdze. Tam nie miał już potrzeby uciekać z obejścia. Okazał się bardzo dobrym stróżem.

PUNIA

Punię przywieźliśmy ze schroniska w Busku Zdroju. Nie miała jedego oczka, była zalękniona, najlepiej się czuła w swojej kryjówce, do nikogo nie podchodziła, warczała na próbę pogłaskania, ale z czasem przyzwyczaiła się do nas.
Była już staruszką, kiedy poszła na spacer i przepadła bez śladu. Bardzo ją lubiliśmy. Żyła u nas 8 lat.


Nie lubiła też towarzystwa innych psów. Wyjątkiem był Laki.



ZUZA



Wzruszyła nas jej chęć życia. Potulnie znosiła wszystkie procedury, zabiegi i karmienie łyżeczką. Wyzdrowiała i wkrótce stała się ozdobą Zagrody.

Pewnego dnia wolontariusze przywieźli do nas sukę z rozciętą głową i poszarpaną skórą. Ledwie trzymała się na nogach. Kilka dni leżała w upale, ranna, na brzegu drogi. Nie wiadomo, czy potrąciło ją auto, czy ktoś usiłował ją zabić, bo czaszkę miała rozpłataną idealnie pośrodku. Chuda, z żebrami widocznymi przez skórę. Cierpiała, choć była już po operacji. Miała opatrzone rany, ale szansa, że wyzdrowieje, była nikła. Stworzyliśmy jej warunki, by wydobrzała. I tak się stało.
Była z nami 7 lat. Zmarła na nowotwór.

Była piękna tą charcią urodą, zwinna, elegancka, przyjazna i czujna. Bardzo domowa i opiekuńcza. Niańczyła małe koty, króliki i kaczuszki.

PIPEK

Przywieźli go do mnie wolontariusze ze schroniska, bo nikt nie potrzebował ślepego psa. Choć niewidomy, dawał sobie radę i orientował się w przestrzeni, jaką już poznał. Raz tylko zaatakował kota, bo go uznał za wroga.

Jego opiekunowie obawiali się, że nie zechcę go adoptować, bo jest brzydki. A mnie wydał się on bardzo miły i serdeczny. Od razu przypadliśmy sobie do serca. Nazwałam go Pipek. Wyraźnie się ucieszył, że ma dom i kogoś, kto drapie go za uchem. Po pierwszej kąpieli pozwoliłam mu ogrzać się na kanapie i był to wyraźnie najpiękniejszy dzień w jego życiu. Nie było siły, by go stamtąd ruszyć. Potem było to jego ulubione miejsce. Nic dziwnego, miał króciutką, rzadką sierść i wszędzie marzł.

Kiedyś wyszedł z nami do ogrodu, straciłam go na moment z oczu i przepadł. Zboże było już wysokie, więc zagubił się w nim. Usiłował pewnie odnaleźć trop, ale się nie udało. Chodziłam po całej wsi, wołałam, rozwieśiliśmy ogłoszenia. I nic. W końcu wybrałam się na objazd sąsiednich wsi. W jednej z nich, oddalonej od nas o około 5 kilometrów, moja zguba zadomowiła się w cudzej budzie. Oczywiście za zgodą gospodarzy. Miał na szyi adresówkę, ale w czasie "podróży" rozkręciła się i kartka wypadła.

Zachorowałam i nie mogłam dopilnować, by furtka była zawsze zamknięta. Pipek wyszedł i już nigdy nie wrócił. Obawiam się, że spotkało go coś złego (już miał adres przy sobie). Bardzo płakałam, bo był moim ulubionym ślepym psem. Do dziś pamiętam jego zapach. Był u nas 3 lata.


BARY

To nieszczęście także przyjechało do nas ze schroniska. Biednego schroniska. Stary, chory i kompletnie głuchy Bary rezydował dotąd w niewielkiej klatce z dwoma młodymi sporymi kundlami. One właściwie cały czas na nim leżały i nie dopuszczały go do jedzenia. Ponieważ nie miał zębów, długo przeżuwał, ale po jednym jego kęsie miska była pusta.
Miał mieć u nas dożywocie. Dostał kołdrę na werandzie (bo za nic w świecie nie chciał wejść do domu), a kiedy rozłożył się na niej wygodnie, zapewne po raz pierwszy od wielu lat, spał blisko dobę. Miał tę wspaniałą zaletę, że załatwiał się zawsze w tym samym miejscu - w najdalszym kątku ogrodu.
Kiedy nie leżał, chodził tam i z powrotem. Bez celu i sensu. Potem zaczął cierpieć (miał guza za uchem) i nie był w stanie już ani chodzić ani jeść, więc uśpiliśmy go. Biedak, choć późną starość miał dobrą. Ale do nikogo z nas się nie przywiązał. Nie zauważał nas.

LAKI

Laki trafił do nas z tak zwanego domu tymczasowego. Wolontariuszka przywiozła go samochodem, ale miałyśmy kłopot, by psa z auta wyciągnąć. Trząsł się, był przerażony,nie chciał iść. W domu schował się pod stół, niemal przykleił do ściany i nie ruszył pół dnia. Wieczorem wywlekłam go na zwenątrz. Sikał z 5 minut i zaraz wrócił pod stół.

Okazaliśmy mu wiele serca, ale i tak nie pozbył się paraliżującego lęku. Bał się mioteł, patyków, tyczek, narzędzi. Uciekał też przed mężczyznami, nawet domownikami. Ktoś z patykiem w ręcy był jego największym wrogiem. Bał się też burzy i wyczuwał ją z dala. Wtedy wyrywał z futryn drzwi i chował się pod łóżko.
Wkrótce wyjaśnił się powód, z jakiego mógł być bity. Był myśliwym... Porywał o zmroku kaczki, kury, co napotkał. Dusił a następnie zakopywał. Ze strachu nie polował w dzień, więc drób domowy spacerował bez stresu, ale kiedy ktoś zapomniał zamknąć zagrodę na noc, Laki mógł wydusić kilka sztuk. Ale ten jego paniczny lęk wykluczał jakąkolwiek pracę z nim.

Niestety, Laki był też włóczykijem. Nie było sposobu, by utrzymać go w obejściu. Każdego dnia obchodziliśmy ogrodzenie i łatali nowe dziury. Pyskiem rozplatał siatkę, a potem podkopywał się pod betonowym ogrodzenie, by tylko zaznać wolności. Najbardziej lubił biegać po okolicznych polach, drogę omijał. Nigdy nie oddalał się na dłużej niż pół godziny. Jednak pewnego dnia nie wrócił...

SOLO I NATKA

Mieszkały też z nami psy cudze. Kiedy osiedlił się w Moczydle Grzegorz, zabrał też do nas swoje psy - Solusia i Natkę. Mieliśmy już wtedy razem pięć psów. Nakarmienie tej sfory było wyczynem, ale dawaliśmy radę. Solo był psem nad wyraz spokojnym i flegmatycznym. Wszystko docierało do niego z lekkim opóźnieniem, ale nawet kiedy dotarło, miał to gdzieś. Po jakimś czasie wróciły do swego domu.



Cudze psy żyły z naszymi w zgodzie, choć bywało, że Natka i Zuza na siebie warczały.

Ktoś może zapytać, jak to się działo, że przez te lata aż tyle psów odeszło lub zaginęło. Wyjaśniam: wiekszość z nich to były psy długo żyjące na wolności (z wyjątkiem półślepej Puni). Jeśli nawet trafiały do klatek w schroniskach, to duszę miały wolną. Cieszyły się z nowego domu, jaki im dawałam, przywiązywały się, były czujnymi stróżami i oddanymi przyjaciółmi, ale nade wszystko kochały swobodę. Wszelkie ograniczenia - kojce, łańcuchy, zamknięta niewielka przestrzeń - byłyby dla nich katorgą i udręką. Nieszczęściem. A przecież po to zabierałam je z psich przytułków, by żyły na wolności. By zaznawały wiatru w sierści, zapachu trawy, zboża, innych zwierząt. Jedne szanowały ogrodzenie, inne nie. Ale tak już jest z wolnością - zawsze niesie ryzyko.
Niemal wszystkie trafiły do nas w psiej dojrzałości, a kilkoro było schorowanymi dziadkami. A i tak doczekały u nas spokojnej starości. Były leczone, operowane, specjalnie karmione. Ale nie zawsze da się uratować zwierzę, nawet najbardziej przez nas kochane. Bo z nimi jest dokładnie tak, jak z ludźmi.